W Polsce jeziora od zawsze były miejscem, gdzie obywatele mogli znaleźć chwilę wytchnienia, poczuć bliskość natury, cieszyć się dostępem do wód publicznych. Jednak współczesna rzeczywistość coraz bardziej odbiega od tego idyllicznego obrazu. Skrajnie liberalne przepisy dotyczące grodzenia działek przy linii brzegowej powodują, że te naturalne skarby stają się niedostępne dla zwykłych ludzi. Jak doszło do tego, że zamiast korzystać z dobrodziejstw przyrody, musimy walczyć o dostęp do niej?
Liberalizacja na korzyść wybranych
Zaczęło się od niewinnych zmian w latach 90., kiedy to odległość ogrodzeń od linii brzegowej została zmniejszona z 6 do 3 metrów. Już wtedy wielu z nas podnosiło głosy sprzeciwu, ostrzegając przed konsekwencjami. Ale kto by nas słuchał? Władze miały na oku coś innego – zadowolenie inwestorów i deweloperów, którzy zacierali ręce, licząc zyski z nowych możliwości zagospodarowania terenów nad wodą. Na tym się jednak nie skończyło. W 2001 roku poszli o krok dalej – 1,5 metra. Czy ktoś wtedy pomyślał o obywatelach? Oczywiście, że nie!
Realność czy fikcja?
Służby ratownicze mają zapewniony dostęp do wody dzięki tej nieszczęsnej minimalnej odległości 1,5 metra – tak tłumaczą te przepisy. Ale w rzeczywistości dostęp do jezior jest iluzoryczny. Zarośnięte i zagrodzone tereny przybrzeżne skutecznie uniemożliwiają poruszanie się po nich, a służby ratownicze mogą co najwyżej próbować znaleźć dojście, a później przedzierać się przez krzaki. Gdzie tu sens, gdzie logika?
Zwykli obywatele na straconej pozycji
Weźmy przykład mieszkańca, który mieszka zaledwie 400 metrów od jeziora. Czy może swobodnie dotrzeć do wody? Bynajmniej. Musi pokonać 1,5 kilometra, obchodząc skumulowane w jednym miejscu ogrodzone działki, które zagradzają dostęp do publicznego dobra. I tak, w Polsce, w kraju nad Wisłą, jeziora stają się niedostępne dla przeciętnego Kowalskiego. Przykładem jest nasza czytelniczka. Pomost, zbudowany przez nią legalnie i zgłoszony w urzędzie, stał się teraz „prywatną” własnością tego, który kupił przyległą działkę i ją ogrodził, a dostęp do jeziora zrobił sobie poprzez furtkę wychodzącą bezpośrednio na pomost naszej czytelniczki. Teraz, zamiast cieszyć się bliskością wody, musi pokonywać niepotrzebne kilometry, żeby się do niej w ogóle dostać.
Gdzie ochrona środowiska?
Nie dość, że odbierają nam dostęp do wody, to jeszcze mają w nosie strefy ochrony środowiska. Tereny przybrzeżne są nie tylko naszym dobrem, ale i domem dla wielu gatunków roślin i zwierząt. Liberalne przepisy pozwalają na dewastację tych ekosystemów. Czy naprawdę chcemy, żeby nasze jeziora zmieniły się w prywatne rezerwaty bogaczy, gdzie ani człowiek, ani natura nie znajdzie miejsca?
Przeczytaj również: Nieograniczony dostęp do wód publicznych
Czas na zmiany!
Nadszedł czas, aby głośno powiedzieć: dość! Wzywam wszystkich obywateli, organizacje ekologiczne i społeczne, aby stanęli w obronie naszych wód. Wymagajmy od władz powrotu do wcześniejszych przepisów, które gwarantowały realny dostęp do jezior. Domagajmy się egzekwowania prawa i surowych kar dla tych, którzy łamią przepisy. Twórzmy korytarze dostępu do wody i nie pozwólmy, aby prywatne interesy przeważały nad dobrem publicznym.
Jeziora są nasze, są publiczne. Nie pozwólmy, aby liberalizacja przepisów uczyniła z nich niedostępne oazy dla nielicznych. Musimy walczyć o nasze prawo do wody, prawo do przyrody, prawo do przestrzeni, która jest naszą wspólną własnością. To nasz obowiązek – dla nas i dla przyszłych pokoleń.